W tym momencie proponuję, aby społeczność kochająca muzykę z szacunkiem uznała The Marshall Mathers LP II za hip-hopową wersję filmu Prometeusz – oba są przyzwoitymi wysiłkami, które, gdyby nie zostały stworzone przez tak cenionych artystów (odpowiednio Eminema i Ridleya Scotta) i nie były sequelami arcydzieł, prawdopodobnie zdobyłyby większe uznanie krytyków. Najlepszą rzeczą w Prometeuszu było to, że przypomniał mi, jak genialny jest oryginalny Alien. Podobnie, najlepszą rzeczą w MMLPII (poza techniczną stroną „Rap God” i lewym sierpowym „Bad Guy”) jest to, że skłonił mnie do ponownego sięgnięcia po oryginalny Marshall Mathers LP.
Wyraźnie sam Mathers również spogląda wstecz na ten album. Stanowi on zdecydowany twórczy szczyt jego kariery. Wszystkie późniejsze wydawnictwa Em’a były w jakiś sposób zmarnowane: Nawet jego jedyny godny następca, The Eminem Show, zabrnął nieco za daleko w popową sentymentalność.
Mathers niełatwo poddaje się rozbiorowi – jak wszystkie dobre ikony popkultury, nosi wiele masek, ale w przeciwieństwie do Davida Bowiego czy Prince’a, przechodzi między nimi w szybkim tempie. Którego Mathersa byście chcieli? Jest tu tandetny, poniżej pasa komik, morderczy mizoginistyczny psychopata, utalentowany bitewny emcee, rzecznik Ameryki Pasa Rdzy i wrażliwy raper-opowiadacz. Wybierajcie sami. W szczytowym okresie swojej kariery – mniej więcej między 1999 a 2002 rokiem – Mathers był tym wszystkim naraz.
Jego największą siłą była prawdopodobnie autobiografia. To dobrze, że jeden ze skeczy na The Slim Shady LP nosi tytuł „Soap” – piosenki Em’a mitologizowały nie tylko jego samego, ale także jego matkę, byłą żonę Kim, a nawet córkę Hailie. Te kobiety stały się powracającą obsadą postaci (z Dr. Dre grającym od czasu do czasu komiczną pomoc) w rodzinnym dramacie, który służył jako metafora do samoanalizy Mathersa.
To poczucie realizmu jest tym, co czyni muzykę Mathersa w tamtym czasie jeszcze bardziej niepokojącą. Z perspektywy czasu, niektóre z kontrowersji wokół artysty mogły być uzasadnione – mężczyzna ma poważne liryczne zamiłowanie do trzymania kobiet w niewoli, szczególnie w swoim bagażniku. Jednocześnie te tematy nadają jego piosenkom intensywności, której brakowało wielu innym najlepiej sprzedającym się emcees na przełomie wieków.
Na albumach od tamtego czasu, techniczne umiejętności Em’a wzrosły wykładniczo – widzieliście go kiedyś w BET’s Cypher? W tym samym czasie jego talent do pomysłowego opowiadania historii wydaje się zanikać – w ten sposób powstają piosenki takie jak „Rap God”, zapierające dech w piersiach popisy umiejętności przekręcania języka, bez możliwości emocjonalnego oddziaływania na słuchaczy. Eminem stał się Yngwie Malmsteenem hip-hopu: cały w strzępach, bez piosenek, podpierając swoją komercyjną wartość gościnnymi refrenami dostarczanymi przez utalentowanych współczesnych wokalistów.
Wydawnictwo Mathersa po 2002 roku ma swoich zwolenników. Recovery poruszył główne jednostki, a The Marshall Mathers LP II jest gotowy zrobić to samo – heck, niektórzy krytycy nawet go lubią. Jednak fani tego materiału nie znajdą w tym zestawieniu zbyt wiele powodów do radości. Podobnie ludzie, którzy uwielbiają błazna Eminema, mogą znaleźć wsparcie gdzie indziej – uważam, że „FACK” i „Rainman” są przezabawne same w sobie, ale nie są dobrą muzyką. Marshall Mathers był w najlepszej formie – zarówno na swoich płytach, jak i gościnnie u swoich kompanów, często kradnąc im gromy – kiedy jego skłonność do mroku i autorefleksji nie była przytłoczona dowcipem i umiejętnością rapowania. Dziesięć najlepszych piosenek Eminema będzie ocenianych nie na podstawie kunsztu jego wersów czy komizmu jego puent, ale na podstawie siły muzyki i zawartości tekstu.
„White America” (z The Eminem Show, 2002)
Jeśli posłuchacie The Eminem Show z 2002 roku bez „White America”, album wydaje się podążać za formułą The Marshall Mathers LP prawie jak T – głupkowaty otwieracz, skręt w lewo w chorobliwą balladę, itd. Album pod wieloma względami sprawia wrażenie gratulującego sobie zwycięstwa. Jednak dodanie „White America” już na samym początku zmienia ton wszystkiego. Z perspektywy czasu, piosenka jest mniej polityczna niż się wydaje – Em spędza większość czasu opowiadając swoją własną historię – ale umieszczenie tego utworu na początku popowego albumu w 2002 roku było odważnym posunięciem. Piosenka zamienia arena rockowy beat perkusji w żałobną pieśń. W międzyczasie Em osiąga swoją najbardziej sarkastyczną głębię, mniej więcej wyjaśniając swoją komercyjną atrakcyjność, potępiając swoich niedoszłych cenzorów i rzucając kąśliwą uwagę na swoich własnych zwolenników. „Idę do TRL, spójrzcie ile uścisków dostaję” wciąż ocieka alkalią, nawet po tym, jak MTV przestało pokazywać teledyski.
„Cleanin' Out My Closet” (z The Eminem Show, 2002)
Na The Eminem Show, Mathers rozgryzł formułę udanego zestawu singli do albumu: tandetny i chwytliwy, jeśli trochę niewyraźny, pierwszy singiel, po którym następuje mroczny, autoreferencyjny drugi singiel. Ogólnie rzecz biorąc, te drugie single były jednymi z jego najmocniejszych utworów, a „Cleanin' Out My Closet” nie jest wyjątkiem. Definitywna piosenka w dorobku Em’a dotycząca jego matki przechodzi od szybkich, oskarżycielskich wersów do powolnego, konfesyjnego refrenu, a to zestawienie podnosi piosenkę ponad niektóre z jego bardziej monotonnych ballad. A wersy tutaj wcinają się głęboko, prawdopodobnie dlatego, że podczas gdy uderzenia Em w Kim mogą wydawać się niedojrzałe i prostackie, jego ocena jego wychowania wydaje się wystudiowana, oderwana i chirurgiczna. Zdrowie dla każdej hip-hopowej piosenki nawiązującej do Syndromu Münchausena.
„Forgot About Dre” (z Dr. Dre’s The Chronic 2001, 1999)
Drugi singiel z drugiego solowego albumu Dr. Dre mógłby równie dobrze być piosenką Eminema. Rzeczywiście, Mathers sam radzi sobie z refrenem (jest to trudniejsze niż się wydaje). W ten sam sposób, w jaki oryginalny „Chronic” Dre służył jako publiczne wprowadzenie do Snoop Dogga, „The Chronic 2001” służył jako wprowadzenie do Eminema. I chociaż „Forgot About Dre” ma na celu czczenie miejsca Dre w historii hip-hopu i potwierdzenie jego znaczenia, Mathers go obezwładnia. Jego zwrotka jest absolutnie wyróżniającym się fragmentem piosenki, maratonując przez małą napaść, pobicie, morderstwo, a następnie podpalenie, zanim zakończy się definitywnym opisem jego alter ego Slim Shady: „gorętszy niż zestaw bliźniaczych dzieci/ w Mercedesie Benz z podniesionymi szybami/ kiedy temperatura wzrasta do połowy lat osiemdziesiątych”. Braggadocio poprzez przyprawianie dzieci o udar cieplny? To jest dokładnie ten rodzaj dowcipnej przewrotności, który definiuje Mathersa.
„Kim” (z The Marshall Mathers LP, 2000)
Jak naganne jest traktowanie kobiet przez Mathersa, zwłaszcza jego byłej żony Kim, piosenka nosząca jej imię może być jego najbardziej przerażającą piosenką. Na powierzchni, „Kim” jest po prostu kolejną iteracją ulubionej narracji Em’a: biorąc kobietę w niewolę w bagażniku swojego samochodu i jadąc do nieuchronnego samobójstwa, ale on wkłada tyle dzikości w swoje wykonanie, że wynosi piosenkę ponad materiał źródłowy. Mimo, że Em rapuje w tym utworze, czuć, że jest to raczej słuchowisko radiowe, oparte na tektonicznym samplu perkusyjnym z „When The Levee Breaks”. Mathers gra zarówno siebie, jak i Kim, coraz bardziej histeryzując w miarę upływu utworu – naprawdę słychać, jak jego struny głosowe się napinają. Wszystko w tym utworze wydaje się być nie do ruszenia.
„Kill You” (z The Marshall Mathers LP, 2000)
Dotarcie do krawędzi między humorem a braggadocio, „Kill You” określa reputację Eminema w sposób tak prosty, że równie dobrze mógłby to być dowód matematyczny. P) Dlaczego nie powinno się zadzierać z Shady’m? O) Bo Shady cię, kurwa, zabije. Ten mały kawałek okazuje się być jednym z najlepszych haków w dyskografii Eminema, zawierającym postawę, swagger i kaprys. Ta piosenka wzięła formułę G-funk Dre, zmieszała ją ze smyczkami Bernarda Hermanna i stworzyła idealny bridge-beat pomiędzy popem a szokującym rapem. Nieuchronnie, utwór ten wpada w ucho jako jeden z jego głównie humorystycznych wysiłków, ale jest to najlepszy z całej grupy, odkładając na bok tanie popkulturowe odniesienia na rzecz eskalacji poczucia manii w wykonaniu Em’a.
„Renegade” (z Jay Z’s The Blueprint, 2001)
Mówiąc o komercyjnych juggernautach, których twórczość spadła po początkowym okresie świetności, Jay Z rzadko kiedy pozwala komukolwiek dzielić z nim światło reflektorów (poza Kanye, ale to nieistotne w tym momencie). Jednakże Mathers wylądował jako jedyny gość na najlepszym albumie Jay’a, The Blueprint z 2001 roku – Eminem napisał nawet bit. I w tym krótkim momencie Eminem całkowicie przyćmiewa Hova na jego własnym terytorium, do tego stopnia, że ten gościnny występ stał się paliwem dla Nasa w jego gorącej wówczas waśni z Jayem. Pomijając politykę, flow Em’a jest tak samo wielosylabowy jak zawsze, ale z relaksującym, wciśniętym w kieszeń przekazem. To jest dźwięk emcee w absolutnej kontroli nad własnymi słowami – mam na myśli jego własne słowa: „It’s as easy as cake, simple as whistling Dixie/ While I’m waving a pistol at sixty Christians against me.” Tutaj Mathers był nonkonformistą nonkonformisty, jak również supergwiazdą.
„Guilty Conscience” (z The Slim Shady LP, 1999)
Jeśli słucha się dyskografii Eminema w porządku chronologicznym, to jest to pierwsza naprawdę znacząca piosenka, która gra. Jak wielki mecz bokserski, stawia Dr. Dre przeciwko Mathers Slim Shady persona w trzech rundach. Dwaj emcees grają anioła i diabła, odpowiednio, na barkach trzech niedoszłych przestępców. W jakiś sposób utwór ten sprawdza się jako pokaz walki, studium charakteru, a nawet rodzaj hip-hopu-jako-narracji-dramatu, który Mathers miał później opanować. Kwintesencja utworu Slim Shady, „Guilty Conscience”, kulminuje w momencie, gdy Mathers kieruje swoje liryczne docinki w stronę Dre, wypluwając jeden niesamowity wers („Be smart, don’t be a retard/ You gonna take advice from somebody who slapped Dee Barnes?”) dokooptowując teksty NWA w rzadkim hip-hopowym momencie meta-krytycznego samoświadomego humoru.
„The Way I Am” (z The Marshall Mathers LP, 2000)
Zjawisko własnej sławy Mathersa – zarówno nieprawdopodobieństwo jej istnienia, jak i niekontrolowane reperkusje – może być jego ulubionym tematem, a to jest najlepsza piosenka na ten temat. Ta sarkastyczna bestia, będąca po części obroną charakteru samego Eminema, ma w sobie serce – można ją interpretować jako list pocieszenia do niedoszłych strzelców z Columbine, a także artystów obwinianych za te tragedie (Mathers wymienia z imienia i nazwiska Marilyn Manson, który później wystąpi w teledysku do piosenki i będzie koncertował u boku Eminema). Bit – pełzający, minimalistyczny, z pełzającymi pianinami i dzwonami pogrzebowymi – jest arcydziełem sam w sobie, ale to Em wygłasza swoje kwestie. Szczeka, perkusyjnie, jak luźno przykuty do ziemi pit pull, cały zasmarkany i zgarbiony, zestresowany męskością. Mathers, kłębek nagich nerwów, porzuca rutynę Shady’ego, by pokazać swoją wrażliwość, a przy okazji obnaża, jak bardzo zbroją jest jego alter ego. Trochę niedojrzały? Tak, ale ta niedojrzałość daje piosence punkt dostępu dla niemal każdego słuchacza.
„Lose Yourself” (z soundtracku 8 Mile, 2002)
„Lose Yourself”, główny singiel z autobiograficznego filmu Eminema 8 Mile, przedstawia szczegóły kulminacyjnej bitwy rapowej z filmu, samej w sobie będącej metaforą momentu, w którym Mathers przeszedł od niepodpisanego artysty do, w jego mniemaniu, prawowitego emcee. To, co mogłoby być narcystycznym bełkotem, jest punktem kulminacyjnym kariery. Pokolenie dzieciaków wychowanych na radiu FM (być może ostatnie takie pokolenie) może zacytować każdy hiper-pamiętny wers tej piosenki. Od wampingowego basu i gitary w zwrotkach do masywnego, arena-rockowego refrenu, każdy fragment „Lose Yourself” jest hakiem. Może z wyjątkiem „I Can” Nasa, nie ma lepszej hip-hopowej piosenki o wartości muzycznego katharsis i samomotywacji. Jednocześnie, „Lose Yourself” to ostatni rozdział w złotych latach Mathersa, a cechy, które sprawiają, że jest to taki „home run” – rockowa produkcja, wielki refren, haki, pozytywność – są tymi samymi, które sprawiają, że jego późniejsze prace są nie do słuchania. W tym sensie, ta piosenka jest punktem zwrotnym, ostatnią kroplą trunku przed zatruciem wątroby, samym wierzchołkiem kolejki górskiej.
„Stan” (z The Marshall Mathers LP, 2000)
Jeśli „Lose Yourself” jest ostatnią trąbką, „Stan” jest pierwszą. Mathers był utalentowanym pisarzem przed tą piosenką, ale był też nieco zapatrzony w siebie. W „Stan” tworzy zupełnie nową postać, destylację swoich najbardziej negatywnych cech, fana, który staje się prześladowcą i zabójcą – nieunikniony efekt końcowy jego ego. Jego ostatnie dni stają się grecką tragedią, z Dydoną jako greckim chórem, a samym Mathersem jako deus ex machina. Pod tym względem „Stan” ma wszelkie cechy klasycznej melodii ludowej. Grammy’owe wykonanie tej piosenki na żywo z Sir Eltonem Johnem wciąż jest wzruszającym doświadczeniem, choć homofobia Em’a wydaje się teraz bardziej grą pozorów niż przekonaniem. Nawet w hip-hopie, gatunku, który w najlepszym wydaniu i według jego najbardziej intelektualnych zwolenników żyje i umiera dzięki swojemu pisaniu, rzadko można znaleźć piosenkę tak w pełni ukształtowaną. Co ciekawe, same rymy to proste sprawy, wygłaszane w niskim tempie, przeciwieństwo tego, co Mathers zastosował w bezpośrednim sequelu utworu, „Bad Guy”. To jest właśnie różnica między Em’em niszczycielem a Em’em mistrzem. Aby stworzyć swoją najlepszą piosenkę, wszystko czego potrzebował to jeden świetny sampel, sprytny pomysł i dużo serca.
Posłuchaj playlisty Spotify tutaj.