Prasa muzyczna najwyraźniej nie wie zbyt wiele o jaszczurkach. Gdyby wiedziała, być może nie spędziłaby pięciu dekad na określaniu Davida Bowiego mianem 'kameleona popu'.
Definiującą cechą kameleona jest z pewnością jego zdolność do zmiany koloru w celu dopasowania się do otoczenia. Wtapia się w to, co już istnieje, zamiast być innym. Zasadniczo jest to gadzi odpowiednik Good Charlotte.
Odwrotna sytuacja miała miejsce w przypadku Davida Bowiego. Po wydaniu swojej pierwszej partii singli w 1966 roku, Bowie zmusił tło, by wtopiło się w niego. A gdy to się stało, zrzucił muzyczną skórę i wyruszył na poszukiwanie świeżej inspiracji. Widzieliśmy, jak Bowie robił to niezliczoną ilość razy, aż do wydania Blackstar w 2016 roku, które nagrał z wieloletnim producentem Tonym Viscontim i grupą wcześniej nienagradzanych nowojorskich jazzmanów. W którąkolwiek stronę się zwrócił, nigdy nie udało mu się wywołać ekscytacji i szacunku.
Gdy współczesne zespoły rockowe mówią o eksperymentowaniu, oznacza to na ogół, że nauczyły się nowego akordu. Interpretacja tego słowa u Bowiego była raczej bardziej ekstremalna. Kiedy wymyślał siebie na nowo, niewiele pozostawało z tego, co było wcześniej. Kierunek muzyczny mógł zmienić się z glamu na Philly soul; produkcja mogła zamienić się z wystawnej na kruchą; osobowość Bowiego mogła przeskoczyć z androgynicznego kosmonauty (aka Ziggy Stardust) na opętanego nazizmem kabareciarza (aka The Thin White Duke); nawet personel Bowiego – zawsze istotny element każdej nowej ery – został zbudowany na zmieniających się piaskach, jako że artysta szukał najlepszych oprawców dla swojej dyletanckiej muzy.
Apetyt Bowiego na reinterwencję czynił go zarówno magnetycznym, jak i niespójnym. Zostawiał za sobą gatunki i współpracowników w momencie, gdy wydawało się, że osiągają oni swój rozkwit. Czasami przebywał dłużej niż było to konieczne na tak wątpliwych wodach jak elektronika i dance. Czasami jego eklektyzm wydawał się wymyślony – a podczas ostatniego ćwierćwiecza jego kariery nie ma wątpliwości, że częściej chybiał niż trafiał.
A jednak, jak udowodnił znakomitym Heathen z 2002 roku, The Next Day z 2013 roku i Blackstar, na własne ryzyko odrzuciłeś Davida Bowiego. Podczas gdy większość zespołów postawiła na familijność, on pozostał jednym z niewielu uznanych artystów wciąż zdolnych do szokowania i wprowadzania innowacji; być może jedyną supergwiazdą lat 70-tych, która wciąż pchała się do przodu. Aż do samego końca.
Essential: klasyczne albumy
The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars (RCA, 1972)
„To Be Played At Maximum Volume” – głosi napis z tyłu okładki – i to jest rzeczywiście najlepszy sposób, by cieszyć się twórczym szczytem Bowiego. Ziggy Stardust to moment, w którym Bowie miał absolutną rację.
Jak wszystkie dobre albumy koncepcyjne, ten był jak podróż, od apokaliptycznego Five Years do pełnego bólu Rock 'N' Roll Suicide. W przeciwieństwie do większości koncept albumów, obfitość popowych hooków sprawiła, że brzmiał równie dobrze słyszany w radiu. Choć Bowie nigdy nie będzie lepszy, można argumentować, że album należy w równym stopniu do gitarzysty Micka Ronsona.View Deal