Dawno temu zawarłam ze sobą umowę, że ilekroć będę oglądać horror, o którym z góry wiem, że prawdopodobnie skończy się na tym, że go znienawidzę, postaram się zachować otwarty umysł i gorączkowo szukać przynajmniej jednego pozytywnego aspektu! Może to być niemal wszystko, z wyjątkiem bezinteresownego pokazywania cycków (to zbyt proste), ale przede wszystkim liczę na przynajmniej jeden innowacyjny aspekt fabularny lub zaskakujący zwrot akcji. Moje oczekiwania wobec „The Haunting in Connecticut” były bardzo niskie, ponieważ produkcja ta wyraźnie zawiera wiele oklepanych elementów, których najbardziej nie lubię: paranormalne byty w opuszczonym domu, rzekomo oparta na prawdziwej historii (tak, jasne), prawdopodobnie mnóstwo fałszywych strachów i przewidywalnych momentów „boo!” oraz nadmiar irytujących efektów cyfrowych zatwierdzonych przez PG-13. Tak, film zawiera wszystkie wyżej wymienione rzeczy, ale ku mojemu zaskoczeniu, stosunkowo łatwo było znaleźć w nim innowacyjny aspekt fabularny! Według mojej wiedzy i o ile nie przeoczyłem jakiegoś tytułu – co jest zawsze możliwe przy ponad 3.500 recenzowanych horrorach – „The Haunting in Connecticut” jest pierwszym filmem, jaki widziałem, który łączy nieuleczalną chorobę z byciem medium paranormalnym. Główny bohater, nastoletni Matt Campbell, cierpi na śmiertelną postać raka z przerzutami, a fakt, że nieustannie balansuje na granicy życia i śmierci, najwyraźniej czyni go bardziej podatnym na paranormalne działania. Nie jest to z pewnością szokujący zwrot w kierunku gatunku filmów o duchach, ale przynajmniej dla mnie jest to do przyjęcia. Ponieważ Matt nie jest w stanie fizycznie znieść długich podróży samochodem między ich domem a specjalistyczną kliniką onkologiczną, jego oddana matka Sara wynajmuje dodatkowy dom w Connecticut. Rodzina nie jest w stanie tego sfinansować, ale natrafia na duży dom, który jest bardzo tani ze względu na to, że był w przeszłości domem pogrzebowym z makabryczną historią. Matt od razu zaczyna widzieć koszmarne rzeczy, takie jak zwłoki z dziwnymi rzeźbieniami na całym ciele i odciętymi powiekami. Wraz ze swoją starszą siostrą i miejscowym księdzem, również chorym na raka, badają historię domu i odkrywają, że pierwotny przedsiębiorca pogrzebowy – pan Aickman – wykorzystywał piwnicę do organizowania seansów. Jego młody asystent Jonah był wyjątkowym medium, które wytwarzało nawet ektoplazmę, ale jeden z seansów poszedł strasznie źle i zabił wszystkich uczestników, łącznie z Aickmanem. Niespokojna dusza Jonaha, jak i setki innych, wciąż są w domu i teraz manifestują się poprzez Matta. Biedny dzieciak Jakby umieranie na raka i zmaganie się z chorobliwymi zabiegami specjalnymi nie było już wystarczająco nieszczęśliwe, musi jeszcze stawić czoła złowrogim duchom z Connecticut! Nie wysilałem się, by sprawdzić, które elementy scenariusza są prawdziwe, a które fabularyzowane (to ostatnie pewnie w 99%), ale przynajmniej mogę uczciwie stwierdzić, że był to jeden z najmniej irytujących filmów o nawiedzonych domach i zjawiskach paranormalnych, jakie oglądałem od czasu nowego millenium. Przyznaję, że jestem frajerem upiornych starych fotografii i nastrojowych czarno-białych retrospekcji osadzonych w latach 1920/1930, więc „The Haunting in Connecticut” zyskuje kilka dodatkowych punktów za to, a efekty specjalne też były odpowiednie. Film ma więcej niż przyzwoitą obsadę, z uroczą Virginią Madsen („Candyman”) jako zatroskaną matką i Eliasem Koteasem jako pomocnym księdzem. Jest już sequel, tym razem rozgrywający się w Georgii, a kolejny ma powstać w Nowym Jorku. Po tym zakładam, że będzie jeszcze 47 takich filmów, po jednym dla każdego stanu.