Każdego ranka, kiedy nie mam kaca, budzę się około 8 rano, bo właśnie wtedy moje dwa koty zaczynają wyć na śniadanie. Karmię je, robię kawę i idę boso i nieumyty (z kubkiem w ręku) przez wspólny korytarz mojego apartamentowca do drzwi wejściowych, gdzie odbieram mój New York Times i mój Financial Times.
Potem wracam do mieszkania, patrzę na pierwszą stronę New York Timesa przez około pięć do ośmiu sekund i z pogardą wyrzucam całość do śmieci. Wypijam kawę i czytam cały Financial Times, wyłączając szczególnie gęste fragmenty w sekcji Rynki Spółek &. Jeśli jest to wydanie weekendowe, czytam nawet większość działu House & Home, którego redaktorzy wydają się mieć niewiarygodnie hojną definicję „nieruchomości”, robiąc miejsce na takie tematy jak bezdomność i ochrona dzikiej przyrody. Dbam o to, by czytać żartobliwe-nie-żartobliwe op-eds od bogatych ludzi domagających się, by zabronić dzieciom wstępu do restauracji i muzeów sztuki.
Jako socjalista przez duże „S”, moje zwyczaje czytelnicze często zaskakują liberałów. Jestem pisarzem, choć moja największa publiczność wywodzi się ze słuchaczy Chapo Trap House, popularnego lewicowego podcastu komediowego. Czyni mnie to ciekawostką wśród moich kolegów z tradycyjnych instytucji medialnych – zatrudnionych w dużej mierze przez liberałów – i często muszę tłumaczyć się z preferowania różowego papieru liberalnego kapitalizmu nad Szarą Damą liberalizmu kulturowego. Odpowiedź jest prosta: dosłownie każdą miarą, Financial Times jest po prostu lepszą gazetą. Przedstawia świat takim, jakim jest – globalną walkę nie idei czy wartości, ale interesów ekonomicznych i politycznych.
ICYMI: Artykuł NYT o Twitterze dostał dużo pushback od dziennikarzy
W porównaniu do Timesa, raportowanie jest zazwyczaj bardziej dogłębne; reporterzy generalnie mają więcej doświadczenia; zasięg jest bardziej wszechstronny zarówno geograficznie, jak i merytorycznie; nawet op-eds są lepsze (prawdopodobnie dlatego, że są one znacznie mniej, i nie są one wykorzystywane do wyściełania papieru z „treścią”-konfesjonaliści, kawałki puff, listicles- zamiast raportowania). Co najbardziej odświeżające, FT nie gubi się w bagnie krótkowzrocznych amerykańskich wojen kulturowych, które bardzo rzadko naruszają powierzchnię materialnej polityki i/lub ekonomii. Jeśli już publikuje „miękkie” wiadomości, to są one wyższej jakości (na przykład „Lunch with the FT” Rany Foroohar z Rebeccą Solnit wykracza poza gatunek pławiącego się w sławie profilu celebryty i przekształca się w niedopowiedzianą, ale ostrą krytykę).
Odwrotnie, New York Times jest sztandarową publikacją liberalnego triumfalizmu; wyznaje linię „Końca historii” Francisa Fukuyamy – tezę, że wszystkie poważne konflikty ideologiczne zatrzymały się wraz z zawieszeniem zimnej wojny, a stawka w przyszłych sporach politycznych jest bardzo niewielka, poza regionalnymi porozumieniami handlowymi i dopracowaniem systemów walutowych.
Ostatnio jednak Fukuyamizm otrzymał poważny cios. Minione wybory prezydenckie były szokiem dla niemal każdego, kto miał za zadanie przewidzieć ich wynik, a zarówno przegrana Berniego, jak i Trumpa dowodzą, że nie osiągnęliśmy, jak przewidywał Fukuyama, „punktu końcowego ideologicznej ewolucji ludzkości”. Idea „końca historii” straciła wiarygodność w oczach każdego, kto zwrócił uwagę na niebotyczne nierówności majątkowe i niepokoje polityczne, i jest całkiem jasne, że świat pozostaje szalejącą walką między tymi, którzy mają, a tymi, którzy nie mają. Wiedział o tym Karol Marks, wie o tym przeciętny pracownik fabryki samochodów w Detroit i wie o tym Edward Luce z FT. Nawet sam Fukuyama przyznaje się do niestabilności amerykańskiej liberalnej trajektorii politycznej, głosząc: „Socjalizm powinien powrócić”. Z drugiej strony David Brooks. …
Dodając obrazę do zranienia, Szara Dama jest nagle obiektem nieustannej pogardy ze strony najwyższego urzędu w kraju. Spędziwszy osiem lat w wygodnej łasce Baracka Obamy, pozycji tak bezpiecznej, że nie poniosła żadnych konsekwencji za tak rażące moralne i dziennikarskie uchybienia jak poparcie dla wojny w Iraku, „Failing New York Times” i jego koledzy teraz miotają się w furii z powodu ich nagłej nieistotności dla tych surowych nowych elit politycznych. The Times nie jest w stanie wyobrazić sobie świata, w którym tak bardzo się mylił i nie jest w stanie poradzić sobie z polityczną administracją, która mówi o nim z całkowitą pogardą. Nie tylko stracił ucho króla, ale okazuje się całkowicie niezdolny do przemawiania do chłopów; cyniczne i przejrzyste uderzenia w Berniego Sandersa zdradzają ogólną pogardę gazety dla polityki masowej.
Gdyby amerykańska maszyna medialna była odpowiedzialna przed opinią publiczną, bardziej autorefleksyjna, skruszona, a przynajmniej zdolna do wstydu, Times mógłby poświęcić trochę wysiłku na ponowne rozważenie swojej ideologii „stylu domu”. A jednak trzyma się kursu. Ale dlaczego?
W grę wchodzą czynniki psychologiczne: zaprzeczenie, z pewnością, które widzimy w ciągłym zapewnianiu czytelników „Timesa” o tym, że to wszystko było wielkim błędem i że tatuś przyjdzie ich uratować lada dzień. Ale jako dobry marksista muszę zaznaczyć, że ideologia i związane z nią filozofie wydawnicze są w dużej mierze produktem sił rynkowych. Publiczne instytucje nadawcze, takie jak BBC, mogą pozostać nudne i pouczające. Reportaż FT służy czytelnikom, którzy grają na wydarzeniach na świecie. New York Times nałogowo analizuje i sprawdza wszystko, co dotyczy Trumpa, ponieważ płaci rachunki, kultywując publiczność, schlebiając jej i utrzymując ją w stanie pobudzenia. Wystarczy spojrzeć na „Trump Bump”, 66-procentowy wzrost zysków gazety z wyczerpania każdej możliwej iteracji komentarza, spekulacji i tyrady na temat Donalda.
Spoglądając dalej wstecz, upadek wydawnictwa gazetowego jako branży sprawił, że większość „flyover country” została niemal całkowicie zignorowana przez nadmorskie elity (tak, to uczciwe określenie) już od lat. Mniejsze gazety mają o wiele mniejsze budżety na podróże i długoterminowe raporty śledcze, a wiele lokalnych gazet zostało wypatroszonych lub całkowicie wyrzuconych na części. Lokalne relacje mają oczywiście swoje słabości, a wiadomości krajowe są niezbędne, aby uniknąć zaściankowej polityki bardzo prowincjonalnych federalistycznych Stanów Zjednoczonych, ale gdybyśmy nadal mieli dobre lokalne gazety, czy „Times” mógłby dostrzec więcej nieszczęścia i niezadowolenia, które utorowały drogę Donaldowi Trumpowi? Czy poważne lokalne relacje z katastrofalnych rezultatów NAFTA i reformy systemu opieki społecznej – obu wprowadzonych przez Billa Clintona – mogłyby uświadomić, że Hillary byłaby mniej niż inspirująca dla większości Amerykanów z klasy robotniczej?
ICYMI: Poznaj 26-latka, który został zwolniony trzy razy
Niewielki wzrost zatrudnienia w mediach „cyfrowych” (około 6 000 miejsc pracy w latach 2008-2017) nie tylko nie zastąpił utraconych miejsc pracy w redakcjach, ale również spowodował, że powstało mniej merytorycznych tekstów. Wraz z rozwojem „treści” internetowych, główne serwisy informacyjne rozszerzyły swoje działy op-ed i opinii na ogłupiający ne plus ultra clickbait w stylu BuzzFeed. Rezultatem jest ogromna pula pseudopolitycznych treści, szeroka jak ocean, płytka jak kałuża. (Times jest nie tylko przepełniony opiniami i op-edami, ale można zauważyć, że są one umieszczone w widocznym miejscu, na samej górze strony. Tymczasem FT umieszcza je na samym dole.)
Jeśli chcesz, żeby twoje małe miasto dostało trochę atramentu w Timesie, powinieneś zrobić coś, co rozwścieczyłoby studentów Sarah Lawrence.
Na przykład, ostatniej wiosny zauważyłem nie jeden, ale dwa kawałki w Timesie poświęcone burzy w czajniczku na Twitterze na temat tego, czy było to „kulturowe przywłaszczenie” dla białej uczennicy liceum w Utah, która założyła cheongsam, sukienkę chińskiego pochodzenia, na bal. To nie jest dziennikarstwo, komentarz kulturowy, ani nawet, tak naprawdę, artykuł o trendach – to próba pokazania, że jest się na czasie. (Ale przypuszczam, że jeśli chcesz, aby twoje małe miasto dostało trochę atramentu w Timesie, powinieneś zrobić coś, co rozwścieczyłoby studentów Sarah Lawrence). Starając się przetrwać erę Internetu, Times zniżył się do śledzenia tweetów, goniąc za dźwiękiem i furią niekończących się spektakli online, które rzadko mają znaczenie dla kogokolwiek, z wyjątkiem internetowej mikrokultury poświęconej „dyskursowi”.
Niektóre fluffy można by niemal pomylić z reportażem, jak na przykład dziwaczna ilość miejsca, jaką gazeta poświęciła rzekomym perypetiom Alana Dershowitza jako społecznego pariasa na Martha’s Vineyard za jego poparcie dla Trumpa, ale gdybym chciał plotek, przeczytałbym strony społeczne. Kolektywna decyzja gazety, by poświęcić miejsce – nawet na nieskończonej arenie treści internetowych – i zasoby na takie zupełnie bezsensowne i niewarte uwagi błahostki, wskazuje na redakcyjne zaangażowanie nie w dziennikarstwo, ale w wykształconą klasę średnią, która rozmawia na kolacji.
ICYMI: Reuters publikuje wątpliwą etycznie historię
Największym czynnikiem w upadku liberalnego dziennikarstwa jest jednak upadek samej lewicy. Z braku działów pracowniczych w lokalnych gazetach i prężnego ruchu związkowego, który finansowałby publikacje klasy robotniczej, tematyka pracownicza w dużej mierze nie jest relacjonowana lub jest relacjonowana w ramach skrajnie burżuazyjnej krótkowzroczności. Weźmy na przykład #MeToo, „ruch” mający na celu walkę z plagą napaści seksualnych i molestowania w miejscu pracy. Media obsesyjnie skupiały się na bogatych gwiazdach filmowych i kobietach z wyższych sfer w (zgadliście) mediach. Jeśli czytelnicy nie mieliby żadnej wiedzy o USA i wzięliby do ręki Timesa, mogliby założyć, że te bogate, sławne kobiety są najbardziej bezbronnymi kobietami na świecie, a nie, jak jest w rzeczywistości, jest dokładnie odwrotnie. (FT nie jest Studsem Terkelem, ale jako gazeta kapitalizmu, jej redaktorzy przynajmniej skupiają się na polityce i kobietach w pracy, nie próbując podawać niekończących się plotek o celebrytach jako feministycznego dziennikarstwa).
Silna prasa pracownicza rozszerzyłaby rozmowę o #MeToo na kobiety, które zbierają pomidory, pracują na liniach montażowych, kelnerują przy stolikach i sprzątają pokoje hotelowe. Silna prasa pracownicza upolityczniłaby problem, wysuwając poważne żądania dotyczące polityki i prawa pracy. „Postępowe” publikacje nie zastąpią też lewicy pracowniczej. W tym momencie The Nation wydaje się być w dużej mierze broszurą dla biura podróży woke magazynu (to jest prawdziwy biznes). Oderwani od jakiejkolwiek instytucji klasy robotniczej, skłaniają się ku liberałom i oczywiście cierpią z powodu tych samych problemów z finansowaniem, co każda inna publikacja.
I tak oto krajobraz medialny jest zdominowany przez liberalne publikacje i ich clickbaitowe oburzenie #resistance, ich światopogląd Fukuyamy wciąż zachowany w galaretowatej galarecie. To trudne do złamania zaklęcie, zwłaszcza gdy ideolodzy podwajają się w maniakalnej panice.
W klasycznym filmie Sidneya Lumeta z 1976 roku Sieć, Howard Beale (w tej roli Peter Finch) jest anchormanem przemienionym w „szalonego proroka fal radiowych” po tym, jak zostaje zwolniony za niską oglądalność i doznaje załamania psychicznego. Jego sensacyjny program telewizyjny przyciąga niezadowolonych widzów, którzy są „wściekli jak diabli i nie chcą tego dłużej znosić”. Po tym, jak Beale żąda na antenie, by prezydent Stanów Zjednoczonych wstrzymał transakcję sprzedaży sieci konglomeratu jeszcze większemu konglomeratowi saudyjskiemu, prezes amerykańskiego konglomeratu (grany przez Neda Beatty’ego) wzywa go na spotkanie i ryczy:
Jesteś starym człowiekiem, który myśli w kategoriach narodów i ludów. Nie ma narodów. Nie ma narodów. Nie ma Rosjan. Nie ma Arabów. Nie ma Trzecich Światów. Nie ma Zachodu. Jest tylko jeden holistyczny system systemów, jedno rozległe i immanentne, splecione, wzajemnie oddziałujące, wielowariantowe, wielonarodowe panowanie dolarów. Petrodolarów, elektro-dolarów, multidolarów, Reichsmarek, rubli, rubli, funtów i szekli. To właśnie międzynarodowy system walutowy determinuje całość życia na tej planecie. Taki jest naturalny porządek rzeczy w dzisiejszych czasach.
To doskonała scena: bezwzględny kapitalista obwieszczający rzeczywistość histerycznemu showbiznesowemu krzyżowcowi, który do tej pory wyobrażał sobie, że jest cnotliwym ewangelistą, ani razu nie zastanawiając się nad własną znikomością w obliczu sił rynkowych. A jeśli chodzi o dziennikarstwo, to zaangażowani kapitaliści są zawsze lepszymi materialistami niż liberałowie. I dlatego właśnie czytam FT. Jasne, kibicują przeciwnej drużynie, ale przynajmniej znają grę.
ICYMI: „Gdyby to był związek, nazwalibyśmy to gaslighting, ale to zawód, więc nazywamy to PR.”
TOP IMAGE: Ilustracja autorstwa Sary Wong