Ten esej ukaże się w Jesus Girls: True Tales of Growing Up Female and Evangelical, antologii wydanej przez Cascade Books, pod redakcją Hannah Faith Notess.
W dniu mojego chrztu mój ojciec stał z tyłu kościoła – na kacu, a być może nawet pijany o tej wczesnej porze – i krzyczał: „Hurra dla Sary!”, gdy wynurzałam się z wody. Miałam osiem lat.
Tak pamięta to moja matka. Moje wspomnienia są mniej dramatyczne: ciężka biała szata, którą miałam na sobie, przypominała raczej gruby płaszcz lekarski niż cokolwiek przypominającego powłóczyste ubranie flanelowo-graficznych wersji Jezusa i jego uczniów, które znałam ze szkółki niedzielnej; zejście do chlorowanej niebieskiej wody chrzcielnej; trzymanie się solidnego przedramienia mojego pastora, gdy wykonywałam jego polecenia – zegnij kolana, pochyl się, zamknij oczy, spróbuj się zrelaksować.
Zrobiłam to, bo widziałam, jak robią to inni ludzie w kościele. Zrobiłem to dla mojej mamy, dla mojego nauczyciela ze szkółki niedzielnej, a także dlatego, że naprawdę wierzyłem, iż w wieku ośmiu lat jestem gotowy do publicznego wyznania swojej wiary. Tak właśnie rozumiałem chrzest: wierzyłeś w Jezusa, a potem to udowadniałeś. Jestem pewna, że mój ojciec postrzegał to jako coś jeszcze prostszego – jego najmłodsza córka naśladowała swoją matkę. To, z czego nie zdawał sobie sprawy – a co ja zrozumiałam dopiero wiele lat później – to fakt, że był świadkiem przekazania wierności. Kiedy wyszłam z wody, przemoczona i z ulgą przyjęłam fakt, że nie dostałam wody do nosa, byłam członkiem innej rodziny, córką innego ojca.
§
Jest taka scena w Ewangelii Mateusza. Jezus przemawia do tłumu. Tematy są trudne i złożone – szabat, diabeł, znaki, cuda. Nieoczekiwanie ktoś mówi Jezusowi, że Jego matka i bracia stoją na zewnątrz i czekają, aby z Nim porozmawiać. Jezus odpowiada: „Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?”. Wskazuje na uczniów i mówi: „Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką”. W Ewangelii Łukasza Jezus nie przebiera w słowach. „Jeśli ktoś przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego i matki, żony i dzieci, braci i sióstr – ba, nawet własnego życia – nie może być moim uczniem.”
W obu wersjach chodzi o to, że. Kiedy idziesz za Jezusem, wszystko się zmienia, łącznie, a może nawet szczególnie, z najsilniejszymi, najbardziej naturalnymi więzami, jakie może mieć stworzenie.
To pojęcie Kościoła, współwyznawców, jako mojej rodziny zostało wcześnie zakorzenione. Niewielka część z tego była funkcją czasu i miejsca. Dorastałem w San Francisco w latach siedemdziesiątych, kolebce Ruchu Jezusowego. Bay Area była pełna osieroconych dzieci kwiatów – hipisów rozczarowanych sceną narkotyków i wolnej miłości, która ich zawiodła, ale wciąż poszukujących ideałów wspólnoty, które obiecywały lata sześćdziesiąte. Niektórzy z tych poszukiwaczy odnaleźli wiarę w Jezusa i wpoili ją w swoje nonkonformistyczne podejście do życia, a wkrótce chrześcijańskie kawiarnie, uliczna ewangelizacja, inspirowane folkiem pieśni uwielbienia i odrzucenie ograniczającej tradycji kościelnej złożyły się na prawdziwy fenomen społeczny: kalifornijski Jesus Freak. A ja byłem jednym z nich, a przynajmniej wśród nich.
Nasz mały kościół biblijny był mieszanką tych urodzonych hipisów, tubylców z sąsiedztwa, kilku pań kościelnych i kilku rodzin, które, tak jak moja, przybyły do San Francisco z innych części kraju. Przeprowadziliśmy się tam w 1972 roku, zamieszkując w przestronnym mieszkaniu z jedną sypialnią, na które rodzina taka jak nasza nigdy nie mogłaby sobie dzisiaj pozwolić. Był to ostatni przystanek w podróży moich rodziców, która rozpoczęła się w Karolinie Północnej i Pensylwanii, a następnie wiodła przez Ohio i Indianę, drogą usłaną resztkami kariery mojego ojca i związków zrujnowanych przez jego picie. San Francisco było tak daleko na zachód, jak tylko pionierski duch mógł się udać – dosłownie i filozoficznie. Gdzieś w trakcie tej podróży moja matka stała się urodzoną chrześcijanką; mój ojciec nie. Nie miał jednak żadnych możliwych do wyegzekwowania zastrzeżeń, a moja matka zabrała nas do kościoła w sąsiedztwie i wychowała w nim.
Dwoma znaczącymi punktami w krajobrazie chrześcijaństwa lat siedemdziesiątych były drugi rozdział Dziejów Apostolskich i drugi rozdział Dziejów Apostolskich: pierwszy, trójka rodzeństwa, która stworzyła jedną z pierwszych współczesnych grup muzyki chrześcijańskiej i zainspirowała wielu innych, którzy przyszli później; drugi, część biblijnej kroniki wczesnego kościoła, która zawiera opis wierzących sprzedających swoje majątki i dzielących się wszystkim, co mieli, spotykających się w domach innych i łamiących chleb z „radosnymi i szczerymi sercami”. Kościoły Ruchu Jezusa wzięły sobie ten fragment do serca, a większość naszych rodzinnych spotkań odbywała się w domach członków w ciągu tygodnia. Tłoczyliśmy się w mieszkaniach innych na jedzenie, śpiew, modlitwę i „dzielenie się” – wyraźnie post-sixtiesowy sposób mówienia o Bożym działaniu w naszym życiu, o tym, jak przemawiał do nas przez Biblię i innych wierzących, oraz o wyzwaniach codziennego życia wiarą.
Po tym, jak moja mama została zatrudniona jako sekretarka kościoła, spędzałam w nim godziny za godzinami po szkole, badając wszystkie małe zakamarki i szafy, czołgając się na brzuchu pod ławkami, wykradając się na balkon na drzemkę lub by jeszcze raz spojrzeć na bordowe szaty chóru, których nigdy nie widziałam używanych i które miały zapach, który mogę opisać tylko jako gołębi. Chociaż podobało mi się poczucie przywileju, godziny, które tam spędzałem, były również samotne i symptomatyczne dla problemów mojej rodziny. Mój ojciec, pogrążony w piciu, nie mógł liczyć na opiekę nade mną ani na utrzymanie rodziny, więc mama musiała pracować, a kościół był jedynym bezpiecznym miejscem, do którego mogłem chodzić po szkole. Było ono wolne od lęków związanych z alkoholem, które towarzyszyły byciu w domu, ale nie było domem. Ten budynek był dla mnie sanktuarium, ale także miejscem wygnania, ponieważ nie byłoby mnie tam, gdyby sytuacja naszej rodziny nie była tak rozpaczliwa. W innych okolicznościach, gdyby nasi krewni nie byli tak daleko, może nie ucieklibyśmy tak szybko i całkowicie w objęcia duchowej rodziny. Może nie tyle chodziło o ucieczkę ku czemuś, do sanktuarium, ile raczej o ucieczkę od czegoś, w pocieszający rodzaj wygnania, które było wtedy naszą jedyną opcją.
Cokolwiek to było – sanktuarium, wygnanie lub po trochu jedno i drugie – było prawdziwe i stanowiło centrum naszego życia.
Nasz mały kawałek Dziejów Apostolskich, wieczory społeczności domowej, nie wykluczały dzieci. Moja siostra i ja siedziałyśmy na koślawym dywanie lub opierałyśmy się o poduszki z fasoli i słuchałyśmy opowieści dorosłych o nadużywaniu narkotyków, rozpuście seksualnej, rozbitych rodzinach i nieudanych próbach prowadzenia właściwego życia. Każdy miał świadectwo – historię o tym, jak beznadziejne, puste i przerażające było ich życie, zanim znaleźli Boga, lub Bóg znalazł ich i podniósł ich z grzechu.
Ta wymiana, świadectwa i modlitwy były historiami mojej rodziny. Zadawali i odpowiadali na pytania o to, kim jestem, skąd pochodzę i jakie będzie moje życie. To, co ciągle słyszałem, to było to: Jezus żyje. Jezus zbawia. Jezus kocha i kocha mnie. Słyszałam, że nawet najbardziej zdeprawowane, pokręcone życie nie jest poza Jego zbawczą łaską i miłością. Nikt nie mógł zejść tak daleko, że nie zostałby przyjęty, jak syn marnotrawny, z powrotem do domu ojca. Ta wiedza, te świadectwa, stworzyły jedno z podstawowych napięć mojego dzieciństwa. Tak, mój ojciec był grzesznikiem z problemem alkoholowym, ale w każdej chwili mógł mieć doświadczenie podobne do tych, o których słyszałem w grupach domowych – szok rozpoznania, po którym następowało poddanie się i modlitwa grzesznika – i w końcu stałby się także częścią naszej rodziny. Możliwość jego zbawienia, tak odległa, jak się wydawało, unosiła się nad każdą historią i świadectwem, które słyszałem. Może następnym razem, pomyślałbym, to będzie on.
§
Jeden cień czaił się nad i pod wszystkimi tymi więzami, dzieleniem się i obżarstwem: czasy ostateczne.
Obsesja na punkcie teologii czasów ostatecznych była znakiem rozpoznawczym Ruchu Jezusowego lat siedemdziesiątych. Książka Hala Lindseya The Late, Great Planet Earth z 1970 roku była wielkim bestsellerem dekady – The Purpose-Driven Life swoich czasów, tyle że z głęboko niepokojącym przesłaniem. Lindsey badał biblijne proroctwa dotyczące końca świata i doszedł do wniosku, że apokalipsa jest tuż tuż. Świat czekało dobre siedem lat ucisku, plag, wojen i głodu – chyba że byłeś wierzący, wtedy zostałeś wniebowzięty. W jednej sekundzie myłeś zęby, a w następnej twoja piżama leżała w kałuży na podłodze, a twoi niezbawieni przyjaciele i rodzina patrzyli na to zdumieni. W kazaniach, małych grupach i rozmowach ciągle słyszeliśmy o wniebowstąpieniu, antychryście, znaku bestii, ucisku, tysiącleciu, powtórnym przyjściu Jezusa.
Nie mogłem sobie wyobrazić przyszłości dla siebie, ponieważ wątpiłem, czy uda mi się przeżyć na tej planecie do końca tygodnia, a co dopiero po osiemnastce. Jeźdźcy, trąby i sam Chrystus byliby chwalebni, gdybym pozostał wierny. Gdybym w chwilach przypominających Piotra był na tyle silny, by przyznać się do Chrystusa i nie zaprzeć się Go. Gdy wszyscy moi niewierzący przyjaciele ustawiali się w kolejce, by otrzymać znamię bestii, czy miałbym odwagę powiedzieć „nie”? Znając dobrze moje fundamentalne słabości jako człowieka, byłem prawie pewien, że będę jednym ze smutnych, słabych ludzi, którzy poddadzą się na początku ucisku. Zanim skończyłem dziesięć lat, zdążyłem już zgromadzić długą listę grzechów: kradzież cukierków ze sklepu na rogu, okłamywanie mamy na temat tego, ile oglądam telewizji, dzwonienie do telefonistki i przeklinanie jej, plotkowanie, czytanie z krążącego w szkole egzemplarza Penthouse Stories. Jeśli nie mogłem oprzeć się batonikowi, jak mógłbym wytrzymać prawdziwe próby, które z pewnością miały nadejść?
Nasz strach i drżenie przed powrotem Chrystusa i towarzyszącym mu oddzieleniem pszenicy od plew miał jeszcze jedną konsekwencję: zbawienie każdej osoby podlegało ostatecznemu uwierzytelnieniu. Nawet ktoś, kto wydawał się być „w rodzinie”, mógł mieć serce pełne ciemności, które pozostawiło go w tyle, podczas gdy ty zostałeś pochwycony w chmurach. W końcu w Biblii jest napisane: „Nie każdy, kto mnie woła: 'Panie! Panie!” wejdzie do królestwa niebieskiego. Wejdą tylko ci, którzy rzeczywiście pełnią wolę Ojca mego, który jest w niebie”. Poczucie zbliżającej się zagłady świata spowodowało wzmożone pragnienie, aby być absolutnie pewnym, że ty i ludzie z twojej duchowej rodziny naprawdę zmierzają do posiadłości w niebie, a nie do Innego Miejsca. Więcej niż raz słyszałem o różnych członkach kościoła, którzy „cofali się”, termin, który oznaczał wszystko, od powrotu do zażywania narkotyków po opuszczanie kilku niedziel z rzędu.
Mojej złości z powodu cofających się (w tym, prawdopodobnie, mnie) nie pomogły traktaty Jacka Chicka, które pojawiły się wszędzie w tym czasie. Byłem zahipnotyzowany i przerażony najbardziej wszechobecnym z nich: This Was Your Life. W nim człowiek zostaje odwiedzony przez ponurego żniwiarza, a następnie zabrany przez anioła na spotkanie z sądem, gdzie ogląda, jak na ekranie filmowym, każdy grzeszny moment swojego życia. W końcu, mimo że ludzie uważali go za dobrego człowieka, a on sam chodził w niedzielę do kościoła, zostaje wrzucony do jeziora ognia. Ta kara wydaje się być bezpośrednim wynikiem rozkoszowania się koktajlem, opowiedzenia sprośnego żartu jako nastolatek i zastanawiania się, kto wygrał mecz piłki nożnej, zamiast zwracania uwagi na kazanie w kościele. Ostatnie kilka stron traktatu przedstawiało alternatywne życie tego człowieka, w którym modli się on o przyjęcie Chrystusa, odwiedza osoby starsze, czyta Biblię dzieciom i jest świadkiem dla niezbawionych. Na odwrocie znajdowała się modlitwa, którą można było odmówić i w ten sposób osiągnąć zbawienie. Odmawiałem tę modlitwę za każdym razem, gdy ją widziałem, tak na wszelki wypadek.
Jak na ironię, ci z nas, którzy należeli do tego ruchu, naprawdę myśleli, że to rozumiemy, że bardziej niż ktokolwiek inny rozumiemy ewangelię i wszystkie jej implikacje. Mówiliśmy o łasce, o innych kościołach i ich „legalizmie”. Patrząc wstecz, wydaje się, że łaska oznaczała dla nas możliwość noszenia dżinsów do kościoła i grania na gitarze, że tak naprawdę wciąż tego nie rozumieliśmy. Przynajmniej ja tego nie rozumiałem. Im więcej informacji przyswajałem z różnych stron, tym bardziej wierzyłem, że nie trzeba wiele, aby z osoby znajdującej się w samym centrum rodziny, stać się bardziej odległym kuzynem, potem czarną owcą, a w końcu w ogóle nie pojawić się na rodzinnym zdjęciu. Jedynym pocieszeniem było to, że o ile mi wiadomo, ci, którzy odeszli, zrobili to z wyboru, a nie z przymusu. Otwarte drzwi kościoła działały w obie strony – każdy, kto szukał Jezusa, mógł wejść, a każdy, kto zdecydował, że musi odejść, mógł to zrobić.
Tak było również w przypadku mojej biologicznej rodziny. Wkrótce po rozpoczęciu lat osiemdziesiątych mój ojciec opuścił nas na dobre, wracając do Pensylwanii bez świadectwa z Kalifornii.
§
Ostateczny gwóźdź do trumny wyidealizowanego chrześcijaństwa lat siedemdziesiątych przyszedł dla mnie latem 1982 roku. Odwiedzając ojca i babcię w Pensylwanii, ukryłem się w sypialni mojego ojca z dzieciństwa i oglądałem telewizję, podczas gdy oni się kłócili. Pojawił się reportaż: Chrześcijański piosenkarz Keith Green – którego uwielbiałem i widziałem na koncercie – dwójka jego dzieci i dziewięć innych osób zginęło w katastrofie małego samolotu, gdy Green pokazywał swoją posiadłość Last Days Ministries.
To nie wydawało się możliwe. Moi rodzice byli rozwiedzeni, Zimna Wojna zbliżała się do przerażającego apogeum, Keith Green nie żył, a Jezus, nie zważając na Hala Lindseya, jeszcze nie powrócił. Gdzie nas to zostawiało?
W końcu na przedmieściach, gdzie przenieśliśmy się, gdy moja matka ponownie wyszła za mąż. Nadal uczęszczaliśmy i uczestniczyliśmy w kościele mojego dzieciństwa, ale to było coś innego. Kiedy ludzie wyprowadzali się z miasta, mieli dzieci, prawdziwą pracę, prawdziwe pieniądze i prawdziwe kryzysy wieku średniego, spotkania w domu nie były już tak wygodne. Czuło się, że daliśmy Dziejom Apostolskim nasz najlepszy, naiwny strzał i że nadszedł czas, by ruszyć dalej. Nie żeby te ideały zostały całkowicie odrzucone – myślę, że członkowie tego kościoła nadal wierzyli, że nie ma sensu po prostu pojawiać się w niedzielę rano, jeśli nie zamierzasz dzielić się z nikim swoim życiem. Podejmowano wysiłki. Tyle tylko, że inne rzeczy mogły teraz stanąć na przeszkodzie. W końcu, jeśli faktycznie nie byliśmy tak blisko czasów ostatecznych, jak myśleliśmy, nie było już żadnego prawdziwego pośpiechu.
I jak się okazało, mogłeś walczyć ze swoją kościelną rodziną tak samo łatwo, jak ze swoją biologiczną rodziną. Było przerażająco łatwo stracić kontakt z kimkolwiek, z kim chciałeś stracić kontakt, lub z kimkolwiek, kto chciał stracić kontakt z tobą. Drobne lub większe różnice doktrynalne, kłótnie o to, czy zainwestować w nowe krzesła lub śpiewniki, treść programu szkółki niedzielnej, zwykła nuda… wszystko mogło być pretekstem do odejścia, jeśli tylko tego się chciało.
Moje rozczarowanie było kompletne, kiedy pastor, z którym dorastałem, odszedł w wyniku rozłamu w kościele. Nie pamiętam szczegółów, pamiętam tylko, że dyskusje były gorące, spotkania niekończące się, emocje wysokie. Członkowie zostali zranieni i zastanawiali się, czy wszystko, czego doświadczyli za starych dobrych czasów, było tak autentyczne i znaczące, jak wierzyliśmy, gdy to wszystko się działo. Niektórzy chcieli przedłużać i powielać minione doświadczenia; inni chcieli się wyrwać i zacząć od nowa gdzie indziej. Ci z nas, którzy pozostali, zaczęli bardziej chronić siebie i swoje historie. Dlaczego nie mogliśmy „wrócić do domu”, mimo że nigdy go nie opuściliśmy, mimo że duchowa rodzina miała być odbiciem czegoś innego, lepszego, wiecznego i odkupionego?
Jako dorosła osoba, po tym jak byłam członkiem trzech lub czterech różnych kościołów i widziałam więcej polityki, rozłamów i porażek, zaczęłam rozumieć, co jest muchą w smole kościelnej rodziny. Dorastałem, kochając i wierząc w kościół tak bardzo, jak wierzyłem w Boga, a może nawet bardziej. Jezus stał się synonimem nazw kościołów, pastorów, stylu uwielbienia, zgromadzonych. Moje doświadczenie szczególnego wyrazu chrześcijaństwa zastąpiło wiarę.
W scenie z Ewangelii Mateusza, w której Jezus mówi tłumowi, kim jest jego prawdziwa rodzina, być może skupiliśmy się na niewłaściwej części tej historii. Chwyciliśmy się części o byciu braćmi i siostrami, ponieważ to właśnie rozumieliśmy i brzmiało to atrakcyjnie i słusznie. Szczególnie w latach siedemdziesiątych pasowało to do ideałów pokoju, miłości i zrozumienia. Czynienie woli ojca było tą częścią, na którą być może mniej zwracaliśmy uwagę. I być może surowa, trudna do odczytania wersja Łukasza jest w ostatecznym rozrachunku bardziej pomocna: nienawiść, czyli odrzucenie, czegokolwiek, kogokolwiek, kto kończy się przed pójściem za Jezusem, jest jedynym sposobem na uniknięcie problemów, które wynikają z niemal bałwochwalczego kultu „wspólnoty”.”
Chociaż tworzenie wyidealizowanego, utopijnego społeczeństwa opartego na dwóch wersetach z księgi Dziejów Apostolskich jest prawdopodobnie tylko kolejnym sposobem zaprzeczenia, że potrzebujemy łaski w każdej sekundzie, aby być w ogóle podobnymi do Chrystusa, wciąż mam tendencję do ciążenia ku kościołom, które próbują działać jak rodziny. Szczerze mówiąc, łatwiej byłoby tego nie robić. Ponieważ kiedy już znajdziesz swój zbór, zaangażujesz się i złożysz publiczne oświadczenie o byciu rodziną, a co więcej, kiedy zaczniesz żyć tak, jakbyś wierzył w to, co Biblia mówi o jedności i ciele Chrystusa, otwierasz swoje życie na wszystkie sposoby na dokładnie taki rodzaj bólu, smutku, frustracji i niewygód, których wszyscy spędzamy tak wiele czasu próbując uniknąć. Życie jest wystarczająco trudne bez borykania się z problemami tuzina, trzydziestu, pięćdziesięciu czy dwustu osób, które nawet nie są twoimi krewnymi, a bycie częścią rodziny kościelnej przynosi co najmniej tyle samo problemów, ile łagodzi. Dlaczego miałbym tego szukać, zamiast po prostu wślizgiwać się co niedzielę do innego kościoła, gdzie nikt nie zna mojego imienia ani historii mojego życia? Może dlatego, że to jest to, co znam, a może coś mistycznego wydarzyło się podczas mojego chrztu, łącząc mnie z tą rodziną, która sięga poza przestrzeń i czas. A biorąc pod uwagę model adopcji przedstawiony w Ewangelii Jana 1, jestem całkiem pewien, że jest to rodzaj rodziny, w której nie chodzi o to, żebym ja ją wybrał, ale żeby ona wybrała mnie.
Mój ojciec zmarł w Święto Dziękczynienia w 2005 roku, samotny, wciąż wyobcowany z rodziny – biologicznej lub innej. Z tego co wiem, nigdy nie doświadczył nawrócenia, o które mieliśmy nadzieję i o które się modliliśmy, a instrukcje, które zostawił w domu pogrzebowym były krótkie: kremacja, a żaden pomnik, pogrzeb czy jakiekolwiek nabożeństwo religijne nie miało się odbyć. Ponieważ jestem wierny gdzie indziej, pierwszą osobą, z którą się skontaktowałem był mój pastor, prosząc go o pomoc w zorganizowaniu krótkiego i prostego nabożeństwa z okazji odejścia mojego ojca. W ciągu kilku godzin członkowie mojego kościoła – kościoła prezbiteriańskiego w Salt Lake City, oddalonego o lata, mile i kultury od kościoła biblijnego mojego dzieciństwa – pojawili się z kwiatami, dzbanami kawy, ciasteczkami. Nasz dom wypełnił się ludźmi, którzy nigdy nawet nie spotkali mojego ojca, ale byli związani z nim i jego historią poprzez mnie, więzy rodzinne rozciągające się w sposób, którego nie da się zaznaczyć na drzewie genealogicznym. Wszyscy przeszliśmy kilka przecznic od naszego domu na pobliski cmentarz, gdzie wybraliśmy miejsce na wzgórzu, aby się pomodlić i przeczytać Psalm.
Moja siostra i ja odwiedziłyśmy mojego ojca w szpitalu w noc przed jego śmiercią, i chociaż wtedy nie miałyśmy pojęcia, że to właśnie robimy, byłyśmy w stanie osiągnąć pewien rodzaj spokoju. Nie jest to łatwe, kiedy twój ojciec ledwo patrzy ci w oczy, wypowiada zdanie, które wskazuje na jakiekolwiek zainteresowanie twoim życiem, lub przyznaje się do głębokich niepowodzeń. Obietnica rodziny i adopcji zawarta w chrzcie – obietnica przynależności do Jezusa – pozwoliła nam na pewien rodzaj współczucia dla naszego ojca, którego z pewnością nie bylibyśmy w stanie wykrzesać, gdybyśmy polegali na nim jako na przywódcy naszej rodziny. To właśnie ten kontrast pomiędzy tym, jak się sprawy mają, gdy jesteśmy zdani na siebie, a tym, jak mogą się potoczyć, gdy jesteśmy Boży, sprawia, że wciąż patrzę na mój Kościół jako na moją rodzinę. Nawet w swoich najbardziej dysfunkcyjnych momentach, skoncentrowana na Chrystusie rodzina kościelna wydaje się nieskończenie bardziej właściwa niż ta biologiczna, która się rozpada. Z każdym niedzielnym nabożeństwem, posiłkiem, grupą domową czy pomnikiem na wzgórzu, pojawia się chwilowy przebłysk niewyraźnego odbicia chwały prawdziwego domu, gdzie nienawiść do matki i ojca może mieć sens, biorąc pod uwagę, jak bardzo oni i my upadliśmy. Dlaczego grupa chrześcijan miałaby stać na cmentarzu i wspominać życie człowieka, który pogardzał ich wiarą, człowieka, który nawet nie chciał być opłakiwany? Myślę, że to był – i we wszystkich naszych próbach tworzenia rodziny jest – nasz sposób na powiedzenie: tak mogłoby być, tak powinno być, tak będzie, kiedy Chrystus w końcu powróci, a wszystkie nasze rodziny zostaną odkupione.